Najnowsze wpisy


gru 07 2013 C jak Canada
Komentarze: 0

Uczestnicząc w zajęciach warsztatowych podczas studiów poznałam wielu znakomitych tancerzy i choreografów - przeważnie mężczyzn, do tego obcokrajowców. Gdy przeprowadziłam się do Krakowa, postanowiłam znaleźć odpowiednią salę i zorganizować nabór do swojego pierwszego zespołu. Chciałam stworzyć zawodowy zespół. Plakaty z informacją o przesłuchaniach były we wszystkich ważnych punktach miasta. I pomimo, że Kraków jest dużym miastem, na castingu nie zjawił się nikt.

Zanim nastąpiło moje rozczarowanie, że nikt nie chce tańczyć i woli spędzać czas niekoniecznie w przemyślany i pożyteczny sposób, uświadomiłam sobie, gdzie popełniłam błąd. W czasach, w których ludzie są rozgoryczeni dużym bezrobociem i nijakimi zarobkami, muszę założyć zespół, w którym będę musiała opłacać tancerzy. Nikt nie będzie mnie traktować poważnie, jeśli nie zapłacę komuś za czas i umiejętności. Pojawił się problem: „skąd wziąć fundusze na zespół?”

Postanowiłam wyjechać do Kanady w odwiedziny do znajomego choreografa. Tam, po żmudnych poszukiwaniach udało mi się skompletować moją wymarzoną drużynę - sześciu mężczyzn i pięć kobiet. Sala, która należała do Uniwersytetu Tańca i Teatru w Calgary spełniała nasze wszystkie oczekiwania. Obszerne pomieszczenia, lustra na wszystkich ścianach, drążki do ćwiczeń, sprzęt grający najwyższej klasy. Próbowałam powstrzymać się od porównań tej sali z miejscem, gdzie tańczyłam na studiach. Trudno było. Po dwóch tygodniach, w poniedziałek, przyszłam na próbę przed czasem. Byłam zaskoczona, że wszyscy już są, zwarci i gotowi do zajęć. Po krótkiej wymianie zdań zaskoczyli mnie podjętą przez nich decyzją. Oznajmili, że są gotowi wyjechać na czas nieokreślony z Kanady. Zabrałam ich więc do Polski.

Kilka razy wspomniałam grupie, że ich technika i sposób wyrażania emocji na parkiecie są zupełnie inne, niż tancerzy, których znam w Polsce. Każdy z nich pochodził z innej części świata, uczył się u różnych nauczycieli i specyfika ich ruchu była odmienna. Wiedzieli, że nikt w Polsce nie zajmuje się tym stylem tańca - dlatego podjęli wyzwanie. Lepiej tworzyć jako pierwsza grupa daleko od domu i być zauważonym, niż zostać w Kanadzie i zginąć w tłumie podobnych ci osób, gdzie nie masz szans zostać gwiazdą.

Mijały dni, miesiące. Poznawałam ludzi z branży, ofert występów było coraz więcej. Podczas jednego z eventów dostałam propozycję wyjazdu zespołu do Skandynawii na festiwal, z możliwością dodatkowych występów w klubach tanecznych. Propozycja padła z ust bogatego prezesa, który zaoferował pokrycie kosztów dwumiesięcznego wyjazdu dla całej dwunastki. Pomyślałam, że to zbyt piękne, by było prawdziwe. Zapytałam, czego oczekuje w zamian? I wówczas pierwszy raz w życiu w sferę mojego zawodowego tańca wkradła się niesmaczna oferta, by pewną sprawę, ważną dla zespołu, załatwić przez łóżko. „Kulturalny Pan”, który sądził, że mając pieniądze może wszystko, miał zdziwioną minę, gdy kazałam mu pocałować się w tylna część jego ciała. Jak się później dowiedziałam zależało mu na seksie z kimś, kto potrafi zrobić ze swoim ciałem coś więcej niż przeciętna kobieta, a wyjazd na północ Europy dało się załatwić zupełnie inną drogą.

Ktoś życzliwy podpowiedział mi, by zamieścić ogłoszenie w gazecie, że jako choreograf poszukuję sponsora dla profesjonalnego zespołu na wyjazd za granicę. Zrobiłam tak, jak mi zasugerowano i po raz kolejny przekonałam się, co tak naprawdę siedzi facetom w głowie.

Tego dnia śniłam o urlopie, gdy obudził mnie telefon. Nieprzytomna, z zamkniętymi oczami, wygrzebałam się spod kołdry i przeszłam pięć kroków w stronę wyjścia z pokoju. Tyle właśnie dzieliło mnie od telefonu. Wymacałam na stoliku słuchawkę i zaspanym głosem zapytałam:

- Słucham?

- Dzień dobry. Dzwonię w sprawie ogłoszenia, które pani zamieściła w gazecie. Czy dobrze się dodzwoniłem?

- Tak, tak - szybko doszłam do siebie. - Bardzo dobrze.

- Czy nadal poszukuje pani sponsora?

- Tak.

- A co pani w zamian oferuje?

- Reklamę produktów firmy, która przeznaczy na nasz wyjazd pieniądze w kraju i za granicą.

- No tak, tylko, że moja firma zajmuje się przetwórstwem warzyw i owoców. Działamy tylko obrębie kilku województw. Nic mi nie da reklama np. w Austrii.

- Ma pan rację, ale dając ogłoszenie myślałam o dużych, międzynarodowych firmach - zaczęłam tłumaczyć swój punkt widzenia.

- Rozumiem, że ten wyjazd pani organizuje?

- To znaczy?

- Kto założył zespół?

- Ja.

- A inne zasady sponsoringu nie wchodzą w grę?

- To zależy, co ma pan na myśli?

- Moglibyśmy się spotkać, bliżej poznać, omówić szczegóły.

Ta rozmowa pomału przestawała mi się podobać. Ucięłam bezsensowną wymianę słów.

- Wydaje mi się, że wiem do czego pan zmierza. Tylko pan nie do końca wie, co ja o tym myślę. I zapewniam pana, że się pan nie dowie. Nie będzie żadnego spotkania i proszę już do mnie nie dzwonić. Do widzenia.

Ten telefon był najmniej wulgarnym z osiemnastu, które odebrałam, Prawie każdy od razu wychodził z propozycją pójścia do łóżka. Wyjazd nadal był aktualny, zespół zwarty i gotowy, ale ciągle nie mieliśmy pieniędzy. Dwoiłam się i troiłam, by zdobyć upragnioną kwotę, ale nic nie wychodziło. Każdy odmawiał pomocy. Wówczas William, jeden z członków zespołu, pojawił się z fantastyczną wiadomością. Uruchomił swoje kontakty w Kanadzie i zdobył pieniądze na nasz wyjazd.

Wyjechaliśmy najpierw na Litwę. Mieliśmy spędzić jeden nocleg w Kownie. Dotarliśmy do hotelu. Jako Polka nie byłam zdziwiona tym, co ujrzałam na miejscu, ale Kanadyjczycy musieli być zszokowani. Było to jedno z tańszych miejsc noclegowych w mieście. Wjechaliśmy windą na ósme piętro, gdzie były nasze pokoje. Śmiałyśmy się z Samel, że akurat nam trafił się pokój z łożem małżeńskim, gdy usłyszałyśmy głos Malcolma.

- Jak ja mam się wykapać w tak żółtej wodzie? - zaczął się irytować.

Podeszłam do wanny, odkręciłam kurek i nic. Usłyszałam zakłócenia w rurach, a chwilę później żółto-brązowa ciecz popłynęła z kranu.

- Tragedia. Dobrze, że to tylko jedna noc - odetchnęłam z ulgą.

Nie mieliśmy żadnej przyjemności z siedzenia w pokojach, więc zjechałam do recepcji i zapytałam po angielsku.

- Czy mógłby mi pan polecić dobry klub taneczny w mieście?

Młody recepcjonista spojrzał na mnie tak, jakbym była jedyna osobą w obrębie kilku kilometrów, która chodzi do klubów tanecznych.

- Sam nie znam żadnego, ale proszę poczekać. Zadzwonię do znajomego taksówkarza. On na pewno będzie wiedział.

Po chwili rozmowy przez telefon zapytał mnie:

- O której chcecie jechać?

- Za godzinę.

- Mój kolega zawiezie was na miejsce. Proszę zejść na dół o dwudziestej.

- Będziemy na pewno, dziękuję.

O ustalonym czasie dwa stare samochody podjechały na parking.  Jechaliśmy pół godziny do centrum. Podejrzewam, że było to celowe - licznik nabijał kilometry na naszą niekorzyść. Taksówka zatrzymała się pod klubem country. Parsknęliśmy śmiechem i od razu poprawiły nam się humory. Skoro Litwini właśnie tak postrzegają kluby taneczne, nie dziwię się, że recepcjonista nie wiedział, co nam polecić. Impreza była przednia. Po powrocie do hotelu byliśmy tak zmęczeni, że obojętna nam była żółta woda w kranie, komunistyczny wystrój pokoi i głośno jeżdżąca winda. Rano z radością opuszczaliśmy Kowno. Na pożegnanie powiedziałam do recepcjonisty:

- Dość szybko zorientowaliśmy się, że próbujecie z taksówkarzami na nas zarobić. Mam rację?

Zakłopotany mężczyzna najpierw nic nie odpowiedział, a kiedy otwierałam drzwi  frontowe głośno powiedział.

- Takie życie, każdy chce zarobić. Niech się pani nie gniewa.

- Nie gniewam! - krzyknęłam na pożegnanie.

Dotarliśmy na dworzec autobusowy i szczęśliwi, że wyjeżdżamy z Litwy, ruszyliśmy w stronę Rygi. Dojechaliśmy do granicy i pojawiły się problemy. Kilka dni wcześniej Mizel postanowiła po raz kolejny nas zaskoczyć i ogoliła głowę na łyso. A strażnicy graniczni nie chcieli uwierzyć, że długowłosa brunetka na zdjęciu i łyse stworzenie w autobusie, to ta sama osoba. Udało się ich jednak przekonać i wjechaliśmy na terytorium Łotwy. Spędziliśmy w Rydze kilka godzin, a wieczorem wpakowaliśmy się do luksusowego autokaru, który jechał do Tallina. O szóstej rano byliśmy na miejscu. Popuchnięte nogi i zmiana czasu o godzinę sprawiły, że nie mieliśmy sił, żeby uczestniczyć w próbie. Przyjechał po nas autobus i zawiózł do hotelu. Po długim odpoczynku każdy miał czas dla siebie. Z Mizel i Samel postanowiłyśmy odwiedzić ogród zoologiczny i zwiedzić Starówkę. Usadowiłyśmy się wygodnie na końcu autobusu i nawet do głowy nam nie wpadło, że kupić bilety. Na drugim przystanku wsiadło dwóch podejrzanych typów i od razu podeszli do nas. Oczywiście chcieli sprawdzić bilety, tylko tyle zrozumiałyśmy. Kiedy zorientowali się, że nic nie rozumiemy, rozpoczęli konwersację po rosyjsku. Dziewczyny były zszokowane tym, co się działo. Pierwszy raz w życiu słyszały w tak krótkim okresie czasu dwa tak dziwnie brzmiące dla nich języki. Zagrodzili nam drogę do wyjścia i chcieli chyba gdzieś zawieźć. Jeden z nich złapał się drążka i właśnie pod jego ręką Samel postanowiła się przemknąć i wyskoczyć z autobusu na najbliższym postoju. Faceci byli zdezorientowani. Chcieli ją zatrzymać i nim zauważyli wszystkie stałyśmy już na przystanku. Według mnie, nic nie mogli nam już udowodnić. Tylko jak mamy się ich pozbyć? Nagle Samel znalazła rozwiązanie. Szkoda tylko, że w swoim planie nie wzięła pod uwagę mnie i Mizel. Odwróciła się na pięcie i najnormalniej w świecie uciekła. Nie wiedziałam gdzie i po co? Po prostu zniknęła za najbliższym zakrętem.

Spojrzałam na zaskoczoną Mizel. Jej oczy pytały: co tu się dzieje? Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, gdy pięć minut później zobaczyłam ją znowu. Szła w naszą stronę, ale nie była sama. Obok niej kroczył przystojny policjant. Pomyślałam: „jeszcze tego nam brakuje!!!  Problemy z kanarami, a ją zatrzymuje policja”. Okazało się, że to był nasz wybawiciel. Mówił dobrze po angielsku i dał się złapać na kłamstwo, że za godzinę musimy być w umówionym miejscu, bo lecimy z powrotem do Kanady. Samel pokazała mu swoje dokumenty, z których można było wyczytać, że jest Kanadyjką. Mężczyźni dali sobie spokój, a my wróciliśmy do hotelu.

Następnego dnia, po sześciu godzinach prób, znów ruszyliśmy w miasto. Po kilku godzinach padałam ze zmęczenia. Musiałam gdzieś usiąść, a ponieważ nie było w okolicy żadnej ławki, wybrałam najbliższe schody. Nasz odpoczynek nie trwał długo. Mężczyzna w mundurze powiedział do nas, najpierw w swoim języku, a później po angielsku:

- Tutaj nie wolno siadać, muszą panie wstać.

Zerwałyśmy się z chodnika jak oparzone. Mizel postanowiła wyjaśnić sytuację.

 - Czemu nie możemy posiedzieć? Tutaj nigdzie nie ma ławek, niech pan spojrzy.

Ręką wskazała rozciągający się przed nami park, za którym rozpościerało się niebieskie morze.

- Nic na to nie poradzę, że nie macie gdzie usiąść. Do moich obowiązków należy pilnowanie porządku przed hotelem, to wszystko.

Dopiero teraz przyjrzałam się budowli. Najwyższy budynek w okolicy, przez szybę można było dostrzec elegancko ubranych gości i ekskluzywne sklepy. Obok nas, na schodach, rozłożony był czerwony dywan, po którym goście wchodzili do środka.

- Przepraszamy, że mogłyśmy narazić pana na nieprzyjemności. Chcemy zwiedzić jak najwięcej, a jednak nogi się buntują - tłumaczyła Samel.

- Nic nie szkodzi, na szczęście nikt z gości się nie poskarżył.

- Miłej pracy, musimy zdążyć jeszcze w parę miejsc zanim zrobi się ciemno.

- Będziecie jeszcze jutro w mieście? - szybko zapytał.

- Tak, wyjeżdżamy dopiero pojutrze rano.

- Jeżeli macie ochotę, znam fantastyczne miejsce w Talinie. Jeśli chcecie po pracy mogę was tam zabrać.

- A co to takiego? - wygrała moja ciekawość.

- Przy zatoce jest wieża, z której przy dobrej pogodzie widać Rygę i Helsinki. Warto to zobaczyć.

- O której i gdzie możemy się spotkać?  - Mizel była zdecydowanie na tak.

- Przyjdźcie tutaj o piątej. Mój znajomy taksówkarz zawiezie nas tam za darmo.

- Do zobaczenia.

Coś mi się w tym jego pomyśle nie podobało. Proponuje nam wspólne zwiedzanie, kumpel ma zawieźć nas na miejsce. Już gdzieś słyszałam ten kit. Czyżby powtórka z Kowna? Akcja z dyskoteką i półgodzinnym nabijaniem licznika w taksówce. Samel też nie była pewna, co o tym myśleć. Próbowałyśmy wyperswadować Mizel pomysł z głowy, że go nie zna i postąpi nieodpowiedzialnie, jeśli pójdzie sama. Jednak „uparciuch Mizel” następnego dnia o czwartej po południu wyszła z pokoju na spotkanie z portierem hotelowym. Co mogłam zrobić? Fakt, że tańczy w moim zespole nie pozwala decydować mi, jak ma się zachowywać i z kim spotykać? Zostało nam tylko czekać. Leżałyśmy z Samel w pokoju i wymyślałyśmy coraz to gorsze scenariusze. Co też oni z nią mogą zrobić? Czemu jeszcze nie wraca? Czemu z nią nie poszłyśmy? Jak mogłyśmy ją narażać na takie niebezpieczeństwo? Gdy wkurzone na siebie zbierało nam się na płacz, że już nigdy jej nie zobaczymy, Mizel wbiegła do pokoju.

- Dziewczynyyyy… żałujcie, co za widok…, jaka wieża, jaki fajny facet - nie mogła przerwać swojej wyliczanki.

Podbiegłam do niej i obejmując ja mocno, krzyknęłam:

- Samel, widzisz, nic jej na szczęście nie zrobił, wróciła, jak dobrze, bo my się tak strasznie martwiłyśmy.

Mizel zaczęła się ze mnie śmiać i cicho zaśpiewała.

- Nie dość, że nic nie zrobił, to zabrał mnie na kolację do restauracji i …

Wyciągnęła portfel z torebki i pokazała nam 100 koron.

- Skąd to masz? Przed wyjściem narzekałaś, że nie masz kasy.

- Mam. A co?

- Przed wyjściem nie miałaś pieniędzy nawet na bilet do centrum i narzekałaś, że kasę będziesz mieć dopiero za kilka dni po występie - spojrzałam ze strachem w oczy Samel, która chyba podejrzewała najgorsze.

- Myślicie głupie, że się z nim przespałam? - zaśmiała się ironicznie.

- Tak to wygląda. Nie chcesz nam chyba wmówić, że dał ci je z powodu twoich ładnych oczu? - zakpiłam.

- Zdziwisz się pewnie bardzo, ale właśnie tak było.

- Nie wierzę ci.

Mizel ściągnęła golf i zaczęła szykować się do spania.

- Więc jak? - nie dawałam za wygraną.

- Nudne jesteście dziewczyny. Powiedziałam już, że po prostu dał mi te pieniądze - syknęła zmywając tusz z rzęs.

- Przypuśćmy, że to prawda. Co powiedział, kiedy je wręczał?

- Raczej co ja powiedziałam.

- Ok, ok. Co ty powiedziałaś? - byłam zirytowana.

- Poskarżyłam się, że jutro po próbie będziemy musiały przejść z plecakami pół miasta, bo nie stać nas na taksówkę, i że mamy problem, bo jesteś chora.

- I co?

- I dał mi pieniądze, żebyśmy mogły nią jednak podjechać - podsumowała.

- Pytał czemu przyszłaś sama?

- Powiedziałam, że się strułaś ich parszywym żarciem, a Samel została z tobą, bo rzygasz i musi się tobą zajmować - Mizel nigdy nie brakowało subtelności.

Rano pojechałyśmy taksówką na przystań i o 10.30 wypłynęliśmy do Helsinek. Ale to już inna historia.

gru 06 2013 B jak brak wyboru
Komentarze: 0

W obliczu realiów wybór studiów nie był trudny. Na studia za granicą nie było mnie stać, więc została Polska. Trzy uczelnie wyższe, które w tamtym czasie kształciły instruktorów tańca - nie było mi do śmiechu. Cóż miałam zrobić? Chyba tylko żyć nadzieją, że coś w tej kwestii w przyszłości się zmieni. Więc wyjechałam się edukować.

Odległość od Wrocławia do miasta, gdzie dostałam się na studia wynosiła ponad 400 kilometrów. Przez cztery lata pokonywałam tę odległość raz w miesiącu - cóż to była za katorga! Często miałam wrażenie, że wszyscy postanawiali odwiedzać swoich bliskich właśnie w ten weekend, co ja. Ile książek przeczytałam stojąc na korytarzu w pociągu? Ile godzin przespałam? A ilu ludzi poznałam? Mimo to wolałabym być uboższa o te doświadczenia, bo żadną przyjemnością jest znać z widzenia większość kieszonkowców i sprzedawców piwa działających na terenie południowej Polski. Ale musiałam być twarda. Chciałam realizować się niezależnie od przeciwności losu.

Dostałam przydział do akademika. Kiedy się wprowadzałam mój pokój był pusty. Cieszyłam się, bo był dość duży, zawsze będzie można poćwiczyć. Były w nim tylko dwa łóżka. Zdążyłam wypakować część ubrań, gdy zaczęła się nasza znajomość.

- Dawaj, dawaj. Jeszcze tylko kilka metrów.

Dźwięki te do mnie docierały zza zamkniętych drzwi. Chwilę później zobaczyłam ją. Moją współlokatorkę. Szczerze - chyba wolałabym kujonkę. „To” co stało przede mną przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

- Cześć, jestem Lidka. Chyba będziemy razem mieszkać. Na czym jesteś?

- Na tańcu - tylko tyle zdołałam z siebie wydusić, bo za Lidką wtoczyło się coś, co przypominało pociąg towarowy.

- Tylko ostrożnie to ściągaj, bo mam flakony perfum i nie mogą się potłuc - strzeliła głupawy uśmiech do „bagażowego”. - To mój chłopak, Walduś - po czym przysunęła się do mnie i dorzuciła:

- Oj niedługo nim będzie, niedługo - zaśmiała się kokieteryjnie.

Kiedy Waldek skończył rozbierać się z bagażu, Lidka rozkazała:

- Powiedź grzecznie do widzenia i zmykamy na dół! Musisz przed wieczorem dojechać do domu.

Wypchnęła go na zewnątrz, zamykając drzwi od strony korytarza. Zdążyła jeszcze powiedzieć do mnie.

- Szybko wyślę go do domu i w końcu będę mogła przestać udawać. Nareszcie odżyję!

Wyglądnęłam przez okno. Patrząc na Lidkę można było mieć wrażenie, że jeśli Waldek zostanie w zasięgu jej wzroku choćby minutę dłużej, ona eksploduje, bo zbyt długo ograniczano jej wolność.

No i pojechał. Bez buzi, buzi, bo Lidka spieszyła się zobaczyć, czy z flakonami perfum wszystko w porządku. Wpadła zdyszana do pokoju.

- Nareszcie!!! - osunęła się po drzwiach. - Dosyć tych buraków! Zaczynam nowe życie!

Doskoczyła do największej torby i wyrzuciła zawartość na łóżko. Wybrała dwie rzeczy i wybiegła z pokoju do łazienki. Wróciła po chwili.

- I jak?

- No, no - zagwizdałam. - Zupełnie inna dziewczyna - nie mogłam uwierzyć w jej metamorfozę.

Lidka od zawsze marzyła o wyjeździe na studia. Mała wieś skąd pochodziła ograniczała ją we wszystkim. Nie mogła się ubierać, jak chciała, bo matka dostałaby zawału, a ojciec nie dałby jej żyć. Waldek to miała być przykrywka. Że niby jadą na randkę, na imprezę do pobliskiej wioski, a tak naprawdę jechali do miasta. W mieście odżywała, bo była anonimowa.

Resztę dnia spędziłyśmy w pokoju. Dzieliłyśmy terytorium po równo, żeby każda mogła czuć się dobrze w nowym miejscu zamieszkania. W nocy nie mogłam spać. Z nerwów, ekscytacji, w końcu zaczynałam nowe życie. Pierwsze zajęcia z baletu i komunikacji społecznej. Techniki wolnej i historii baletu. Jak się rano okazało, pierwszą godzinę musiałam sobie odpuścić, bo przez Lidkę zostałyśmy na kilkadziesiąt minut odcięte od świata.

Kiedy otworzyłam oczy jej łóżko było puste. Pomyślałam, że wyszła wcześniej na zajęcia. Tym bardziej się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam, że z podkulonymi nogami siedzi przy drzwiach.

- Co ty robisz?

- Co robię? No właśnie nic nie robię! Tylko przekręciłam na noc zamek i teraz nie da się go otworzyć.

- Jak to się nie da? - wyskoczyłam spod kołdry.

- Nie chciałam cię budzić, ale teraz, jak już wstałaś, musimy wołać, żeby ktoś nas otworzył zapasowym kluczem. Chyba taki istnieje?

Zaczęłam mocować się z zamkiem. Nie wyszło mi to na dobre, bo złamałam paznokieć i zdarłam skórę z palca.

- Cholera! - jęknęłam z bólu. - Ale zaraz! Przecież żyjemy w czasach, kiedy takie sprawy załatwia się przez telefon!

Doskoczyłam do telefonu, gdy usłyszałam głos Lidki.

- Próbowałam już, dzwonię od pół godziny i ciągle linia jest zajęta.

Tym razem też nie miałyśmy szczęścia. Dodzwonienie się na portiernię o tej godzinie, gdy studenci rozmawiali ze sobą nawzajem i z ludźmi spoza akademika, graniczyło z cudem. Po dwudziestu minutach nawoływania i walenia w drzwi wszystkim, co miałyśmy pod ręką, ktoś nas usłyszał. Żadne to pocieszenia. Bo od chwili, kiedy nas usłyszeli, do momentu pojawienia się konserwatora - akademikowej złotej rączki, minęło kolejne dwadzieścia minut. Byłam spóźniona na pierwsze zajęcia i moje plany wyglądania oszałamiająco spełzły na niczym. Bez makijażu i w pogniecionej bluzce wpadłam do szatni. Tylko body założyć na siebie, spodnie do ćwiczeń, baletki i jazda na salę.

Wszystkie oczy skierowały się na mnie. Kilkanaście par oczu wierciło mi wzrokiem dziurę w brzuchu. Czułam się tak niezgrabnie i nieswojo, że chciałam zapaść się pod ziemię. Spieprzyłam wszystkie znajomości z liceum, teraz nie mogę popełnić tego samego błędu. Odgarnęłam z twarzy potargane włosy i zaczęłam mówić.

- Przepraszam za spóźnienie, ale miałam mały… wypadek w akademiku i nie mogłam przyjść na czas.

Usłyszałam z tłumu:

- Pewnie wkręciło ją w suszarkę. Ha,ha.

Kilka osób zaśmiało się. Prowadząca zapytała.

- A mogę wiedzieć, co się stało?

- Głupio mówić, ale zacięłam się z koleżanką w pokoju. Mieszkamy na końcu korytarza i trudno było usłyszeć nasze wołanie.

- Banalna wymówka - miała surową minę. - Mam nadzieję, że lepiej tańczysz niż kłamiesz.

- Pani profesor, ona mówi prawdę. Kiedy wychodziłem z akademika, w recepcji słyszałem rozmowę portierki i konserwatora. One naprawdę się zacięły - słowa dobiegły z tłumu.

Przeraźliwie chuda nauczycielka spojrzała znów na mnie, potem na grupę i nie wiedząc, co powiedzieć, rzuciła komendę do akompaniatora:

- Koniec tego gadania. Nie będziemy marnować czasu. Battement tendu po krzyżu na prawą nogę. Preparacja, Grzegorz, graj!

Spod palców pana Grzegorza zaczęły wychodzić dźwięki. Po zajęciach mogłam śmiało spojrzeć sobie w oczy. Mimo spóźnienia nie dałam plamy. Ostatnie pół roku intensywnej nauki nie poszły na marne.

Mieliśmy piętnaście minut przerwy na przebranie, przejście do innego budynku i odnalezienie sali numer 8. Czy tak miał wyglądać każdy mój następny dzień? Po półtorej godziny baletu, przepocona z barku możliwości wzięcia prysznica na uczelni, miałam gnać dalej. Jedyne, ale kiepskie pocieszenie, to fakt, że inni, podobnie jak ja, roztaczali wokół siebie nieprzyjemną woń. Tym gorzej się czułam, gdy na schodach dogonił mnie mój wybawiciel.

- Uratowałem ci skórę, nie podziękujesz? - bezczelnie zapytał.

Nie patrząc na niego, szłam dalej przed siebie.

- Dzięki - odparłam bez emocji.

- I tylko tyle? - dorzucił.

- A czego się spodziewasz?

- No nie wiem? Wstawiłem się za tobą, a ty taka niedostępna! - sam nie wiedział, czego chce.

- Nie obraź się, ale mogę zadać ci jedno pytanie? - popatrzyłam mu prosto w oczy.

- Aha.

- Jesteś homoseksualistą? - musiałam zapytać.

Zbyt dużo kosztowała mnie znajomość z Wiktorem.

- Co? - parsknął śmiechem.

Stał nadal na schodach, kiedy się oddalałam. Przynajmniej miałam go z głowy.

Na komunikacji społecznej prowadząca zrobiła coś, z czego nie byłam zadowolona. Po krótkim przedstawieniu się, poleciła, żeby każdy wziął swoje krzesło i poszedł za nią. Weszliśmy do sali obok, gdzie oprócz ścian i tablicy nie było nic więcej.

- Ustawcie krzesła w kole. Niech każdy zajmie swoje krzesło.

Przestawało mi się podobać. Czy ona zamierzała nas integrować?! Ja z tymi, którzy wyśmiali mnie na balecie? Założyłam nogę na nogę i ręce zwinęłam na klatce piersiowej.

- Będę miała z wami dużo pracy, bo już widzę, że niektórzy z was są strasznie poblokowani - uśmiechnęła się.

Spojrzała na mnie. Inni siedzieli swobodnie, rozmawiali ze sobą, a ja blokada. Na wszystko i wszystkich.

- No dobrze, zaczniemy od prezentacji. Niech każdy powie kilka słów o sobie. To pozwoli nam się bliżej poznać. Specjalnie komunikacja społeczna jest w grafiku pierwszego dnia, byście łatwiej mogli nawiązać kontakt między sobą. Możecie zadawać pytania osobie, która będzie zabierała głos.

Jestem, chcąc nie chcą, częścią tej farsy i sama wybrałam takie studia. Jeśli mam uczyć kiedyś tańczyć, muszę poznać tajniki, jak docierać do ludzi. Ale mam na to cztery lata, a nie jeden dzień. Co ja mam im powiedzieć? Że umiem tańczyć? Oni też potrafią, więc żadna rewelacja. Że nie mam chłopaka, bo jedyny, który chciał na mnie spojrzeć, był homo? Że nie mam przyjaciół, bo zaniedbałam ten proces w dzieciństwie i boję się ludzi? Że kolejny raz w życiu czuję, że spieprzyłam robotę! A miało być tak fajnie. Ja chcę do domu, mamusiu!!!

Z zamyślenia wyrwał mnie śmiech. Chłopak, którego imienia nie znałam, a zamieniliśmy kilka uszczypliwych uwag na schodach, odpowiadał na pytania. Miał duże szanse, by całą grupę owinąć sobie wokół palca. Miał charyzmę, poczucie humoru i nie spinał się przy publicznym wystąpieniu.

- Teraz ty - prowadząca zwróciłam się do mnie. - Powiesz nam coś?

Zjechałam jeszcze niżej na krześle, ale nadal byłam pod obstrzałem spojrzeń grupy. I on! Wybawiciel. Głupio się uśmiechał i czekał na to, co powiem.

- Ja, hm, ja…ja jestem z Wrocławia. I kilku jeszcze innych miejsc. Jestem od razu po maturze. Mieszkam w akademiku - zawiesiłam głos na ułamek sekundy.  - W pokoju 207, z Lidką.

Usłyszałam śmiech. A ja płonęłam ze wstydu. Ale plama.

- To bardzo interesujące - profesorka próbowała słowami powstrzymać lawinę komentarzy na mój temat. - Chcesz jeszcze coś dodać?

- Nie.

Grupa miała do mnie bardzo dużo pytań. Dziewczyna w zielonym golfie zaczęła:

- Jak masz w ogóle na imię?

- No tak, zapomniałam. Mam na imię Kamila, jestem Kama.

- Naprawdę zacięłaś się rano w pokoju? - odezwał się najwyższy z chłopaków.

- Już mówiłam, że tak. Wtedy, na balecie.

- Jesteś nieśmiała, czy nas nie lubisz? - zapytała ruda.

- Nie rozumiem - udawałam głupią.

Pewnie, że nie darzyłam ich sympatią.

- Bo rano, jak wpadłaś na salę, to wydawało mi się, że zadzierasz nosa. A potem nie chciałaś podziękować Jonaszowi. Musiał się podmawiać. Przecież gdyby nie on, Luterska pastwiłaby się nad tobą do tej pory.

Nie wiem skąd wzięłam energię, ale przywaliłam z grubej rury.

- Próbowałam przeżyć. Stałam sama przy drzwiach, a wy w grupie czuliście się tacy silni. Kto dowalił z tą suszarką? - biegała wzrokiem po ich twarzach. - A z Jonaszem inna sprawa - przesunęłam się na krześle w jego stronę - Widziałam cię wczoraj na dworcu. Byłeś z kumplami i z waszej rozmowy wcale nie wynikało, że mieszkasz w akademiku. To był kit, wcale nie słyszałeś rozmowy portierki z konserwatorem!

- Ktoś musiał cię uratować!

- Jakiś ty rycerski. Bo się popłaczę - dorzuciłam.

Chyba chciał mnie ośmieszyć, bo teraz on zebrał siły i zaatakował.

- A czemu na schodach zapytałaś się mnie czy jestem homoseksualistą?

- Uuuuuuu! - kilka osób zawyło.

- Co uuuuuu? - musiałam skłamać. - Bo wyglądasz. I jeszcze ci koledzy z dworca.

Wkurzenie zalało jego twarz. Czy jak wyjdę z zajęć, pożyję choćby pięć minut? On próbuje zbudować solidną podstawę, by mieć pozycję, a ja ciach, podcinam mu skrzydła.

Zmierzył mnie wzrokiem i syknął:

- Nie żyjesz.

- Jonasz, nie przesadzaj. Ona tak nie myśli. Przejdźmy do następnej osoby  - profesorka od dłuższej chwili nie panowała nad sytuacją.

Wcale nie byłam zadowolona, że przestali się mną interesować. Postanowiłam ani na chwilę nie pozostawać sama. Jonasz wyglądał na zdeterminowanego. Nie da sobie w kaszę dmuchać.

Kilkadziesiąt minut przesiedziałam w stresie, po czym zajęcia dobiegły końca. Czekałam aż wyjdzie. A on czekał, aż ja to zrobię. Osób w sali było coraz mnie, nie mogłam pozwolić, żeby zostać z nim sam na sam.

Udałam opanowaną i pomału zaczęłam wychodzić. Ruszył za mną. Szepnął mi do ucha.

- Wieczorem jestem u ciebie w akademiku. Niepotrzebnie wygadałaś się, w którym pokoju mieszkasz. Dziewczyno, naprawdę masz pecha.

O cholera. Jeszcze techniki wolne i historia baletu. Na tańcu nie potrafiłam stworzyć nic kreatywnego. Myślałam nawet, że jeśli Tomek będzie kazał mi po raz kolejny zrobić przewrót w tył na twardej podłodze, mój kręgosłup z napięcia i zesztywnienia pęknie. Na wykładzie z teorii nie byłam w stanie notować. Do akademika wracałam okrężną drogą, by być ciągle wśród ludzi. Chyba już wiem, co czują ofiary prześladowane przez psycholi. Ciągle odwracałam głowę i każdy miał jego twarz. W końcu znalazłam się w pokoju. Sama, ale zamknięta na zamek, by nikt nie mógł wejść. Teraz mógłby się zepsuć. Gdyby przyszedł i tak nie mógłby wejść. A ja miałabym wymówkę, że czekałam, chciałam wyjaśnić sytuację, oczyścić atmosferę, ale te drzwi, rozumiesz, zacięły się.

Stresowałam się przez resztę dnia, nie mogłam się skupić. Namówiłam Lidkę, by siedziała w pokoju i nawet do łazienki nie wychodziła. Próbowałyśmy rozmawiać, ale z trudem sklejałam sensowne zdania.

- Przecież nic ci nie zrobi! Nie wiem, co to za gościu, ale najwyżej pokrzyczy, ustalicie strategię i sobie pójdzie - próbowała mnie pocieszyć.

- Gdybyś słyszała te jego: „nie żyjesz”! - ciarki przeszły mi po plecach.

Ktoś zapukał. Zaskoczona spojrzałam na Lidkę, potem na drzwi. Pukanie nie ustępowało. „Teraz albo nigdy” - podeszłam otworzyć.

- A to ty! - udałam, że jestem zaskoczona jego obecnością. - No tak, miałeś wpaść - puknęłam się palcem w głowę. - Więc słucham.

- Nie wpuścisz mnie do pokoju?

- Przecież nie przyszedłeś na miłe pogaduchy. Możemy to załatwić w progu.

- Co załatwić?

- Głupi jesteś czy się zgrywasz? - zaczęłam się irytować. - Przecież mi rano groziłeś, że jestem trup.

Ryknął śmiechem i zbaraniałam. Czy jest taki przebiegły, że bawi się ze mną w kotka i myszkę czy faktycznie przyszedł w innej sprawie?

- Jonasz, po co przyszedłeś?

- Jak mnie wpuścisz, to ci powiem.

Wiedząc, że za drzwiami siedzi Lidka, której Jonasz jeszcze nie zauważył, zeszłam mu z drogi i zaprosiłam do środka. Lidka szybko sięgnęła po książkę i zaczęła udawać, że czyta.

- Ty pewnie jesteś Lidka?

- Tak, skąd wiesz? - była zdezorientowana.

- Ona mi powiedziała. - wskazał na mnie. - Nie tylko mi.

Miałam czas na zmianę taktyki. Postanowiłam być miła.

- Napijesz się czegoś?

- Nie planowałem siedzieć dłużej niż kilka minut, ale spoko, chcę herbatę.

Stanęłam tyłem do niego, licząc, że Lidka obserwuje każdy jego ruch. Czy mówił: „kilka minut?” Tak mało życia mi zostało?

Nie zważając na obecność Lidki zaczął mówić:

- Dziś przegięłaś na maksa. Przecież każdy walczy o pozycję, a ty mi taki numer wycinasz. Masz charakterek. Byłem na ciebie wściekły, ale już mi przeszło. Przyszedłem ci coś zaproponować.

- Słucham cię, cały czas - o mało nie rozlałam wrzątku.

- Za kilkanaście dni, dwudziestego trzeciego jest impreza dla pierwszaków. Skoro zrobiłaś ze mnie homoseksualistę, to musisz mnie teraz z tego wyplątać. Przez jakiś czas będziesz udawać moją dziewczynę, a kiedy uznam to za stosowne, zwolnię cię z tej roli.

Zabrakło mi tlenu w płucach. Lidka udawała opanowaną.

- A co jeśli się nie zgodzę?

Wstał, pochylił się nade mną, czajnikiem i kubkami i bardzo powoli wyjaśnił mi konsekwencje mojej odmowy.

- Żyć ci nie dam, teraz nie żartuję. Będziesz skończona. Już teraz nikt na ciebie nie zwraca uwagi, może być tylko gorzej. To ja jestem miejscowy, połowę rocznika znam z liceum. Nie masz wyjścia, złotko.

Wziął kubek z herbatą i podszedł do drzwi.

- Idę do 210. Oddam ci go, jak wypiję - wskazał na kubek. - Masz czas na zastanowienie do jutra. Wykorzystaj swoją szansę, albo myśl już o zmianie miasta, bo nie ma tu miejsca dla nas dwojga.

I trzasnął drzwiami. Odczekałam chwilę i gdy zamknęły się drzwi w 210 szybko przekręciłam zamek. Chciało mi się płakać i wcale nie powstrzymywałam łez.

- Łajdak, wymyślił sobie strategię! - Lidka dochodziła do siebie.

- Czy ja zawsze muszę wpakować się w takie bagno?

- To chyba będzie bagno większego kalibru. On chce cię całować, dotykać i mieć twoje ciało na wyłączność w każdym momencie. Niezależnie, czy tego będziesz chciała, czy nie.

- On naprawdę może mi zaszkodzić - zaczęłam intensywniej myśleć. - Mam!!! - klasnęłam w dłonie.

- Co masz?

- Zabiję go jego własną bronią. Facetów biorą babki, które muszą zdobywać, które stawiają opór. Jak facet dokonuje gwałtu, to podnieca go sama myśl, że kobieta się go boi. Zgodzę się - zaczęłam zacierać ręce. - I będę taką dziewczyną, że mu bokiem wyjdę. Zrezygnuje ze mnie szybciej niż zamierza

Lidka podłapała pomysł.

- Jeśli chcesz pożyczę ci moje „buraczane” ciuchy? Do zachowania musisz mieć jeszcze odpowiedni image.

Chwilę się wahałam. Ile mogę poświęcić? Mój wizerunek może ucierpieć na stałe. Ale wizja szybszego uwolnienia się od Jonasza skłoniła mnie do radykalnych decyzji.

- Im będę bardziej odpychająca, bez obrazy dla twoich ciuchów, tym szybciej skończą się moje problemy.

Jonasz dostał odpowiedź, kiedy oddawał kubek. Był zadowolony, że wszystko idzie zgodnie z jego planami. Na pożegnanie rzucił:

- To jutro zaczynamy, trzymaj się - i mrugnął do mnie oczkiem.

Horror trwał dwa tygodnie. Na imprezie nie byliśmy już parą. Na jego własne życzenie. Tak jak sądziłam, nie podobała mu się nowa Kama. Chodziłam w plisowanych spódnicach i haftowanych bluzkach. Włosy czesałam w koka i wyglądałam o kilka lat starzej. A Jonaszowi zależało na wizerunku. Miastowy podrywacz, z taką panienką! To mogło mu tylko zaszkodzić. Przez pierwsze dwa dni udawał przy znajomych, że czule mnie całuje, ale trzeciego już go tak to nie bawiło. A ja udawałam strasznie zakochaną. Skrzeczącym głosem wołałam go z końca korytarza i rozkręcałam farsę na całego. Kiedy wyznałam mu dozgonną miłość przy całym roczniku, nie wytrzymał. Wpadł wieczorem do akademika i zaczął krzyczeć.

- Dobra, dobra, wygrałaś. Koniec z tym - podniósł ręce do góry.

- No co ty!? Nie możesz mnie tak zostawić - zaczęłam owijać się wokół jego, bądź co bądź, smakowicie wyglądającego ciała.

- Przestań! - odepchnął mnie.  - Jakby co to cię rzuciłem, bo byłaś chorobliwie zazdrosna, ok.?

- To nie mi zależy na opinii. Mogę ich karmić, czym tylko zechcesz - wrednie się zaśmiałam.

Następnego dnia po zerwaniu już nosiłam swoje ubrania i luźno upięte włosy. Jak się później okazało, mało kto złapał się na numer Jonasza. Wszyscy wiedzieli, że się wygłupiałam. Zarówno, jeśli chodzi o strój i o zachowanie. Byłam uratowana. A on nie mógł pogodzić się z porażką?

Na imprezę przyszedł sam. Tak jak ja. Próbował mnie przepraszać. Nie chciałam o niczym słyszeć. Tamta sprawa była przeszłością. Lecz kiedy poprosił mnie do tańca, ku zdziwieniu Lidki, zgodziłam się.

- Ładnie wyglądasz. Czy tak samo ubrałabyś się, gdyby ta farsa jeszcze trwała?

- Coś ty, założyłabym sukienkę Lidki, którą dostała od babci.

- To może i dobrze, że nie jesteśmy tu razem, bo…

- Bo co? - bawiłam się tą sytuacją.

_ Ty mi się naprawdę podobasz. Ale w tym prawdziwym wcieleniu. Dlatego pierwszego dnia cię uratowałem.

- Dziękuję ci za to, bo jeśli dobrze pamiętam, nie zrobiłam tego właściwie.

- Przyjmę podziękowania, jeśli ty przyjmiesz przeprosiny.

Co mi szkodzi? I tak wszyscy już o tym zapomnieli.

- To chyba musisz przyjąć podziękowania.

- Nareszcie rozmawiamy normalnie.

Do końca piosenki milczeliśmy. Kilka dni później zaproponował mi wypad do kina. Po miesiącu byliśmy parą. I tak to trwało trzy lata. Był pierwszym, z którym poszłam do łóżka i drugim, który złamał mi serce. Nie pytając się, co myślę , podjął sam ważną dla nas decyzję. Pierwszy raz w życiu, naszym wspólnym życiu. Skoro planowaliśmy ślub miałam prawo wiedzieć o wszystkim.

Tego dnia przyszedł do 207. Byłam sama. Powiedział, że dostał stypendium i że wyjeżdża na ostatni rok studiów do Anglii.

- Co ty mówisz? Jakie stypendium?

- Artystyczne.

- Takie stypendium załatwia się miesiącami, a ty mi mówisz dopiero teraz?

- Nie chciałem zapeszać - stał jak mały chłopiec, ze spuszczoną głową.

- No pewnie, bo ważniejsze jest ono, niż moje samopoczucie. Miałabym czas przyzwyczaić się do myśli, że rozstajemy się na rok.

- Ale ja nie wiem, czy chcę wracać - nawet nie próbował udawać.

- To mam do ciebie przyjechać po studiach? Już za mnie zdecydowałeś? - jeszcze nie do końca złapałam przekaz.

- Nie będę cię zmuszał, jeśli nie chcesz.

- Ty draniu, już czujesz smak lepszych możliwości? Już masz mnie w dupie?

- Bądźmy dorośli i nie utrudniajmy sobie startu w życie - spokojnym tonem ze mną zrywał.

- Posłuchaj sam siebie. Jeszcze tydzień temu chciałeś być moim mężem. Projektowałeś ślubny garnitur.

- Życie tak szybko się zmienia.

- Wypieprzaj stąd i z mojego życia. O 17.00 mnie nie będzie. Zostawisz klamoty Lidce. Przynieś mi wszystkie moje rzeczy.

Próbował jeszcze coś mówić, ale zaczęłam głośno krzyczeć: bla, bla,bla i wyprosiłam go z pokoju.  I tak do pamiętnika w części przeznaczonej na nieszczęśliwie zakończone historie miłosne wpisałam nowe imię: Jonasz.

gru 05 2013 W jak Wiktor
Komentarze: 0

Pojawił się na horyzoncie szkolnej dyskoteki, gdzie podobno nie wpuszczali ludzi z zewnątrz. Oprócz Wiktora na imprezie była jeszcze masa innych ludzi, którzy na legitymacji nie mieli wbitej pieczątki z numerem szkoły, w której się obecnie znajdowali. Dj puszczał utwory z „różnej beczki”. Po disco i techno, z głośników leciał metal i grunge. W tych momentach następowało duże zamieszanie na korytarzu, który służył za parkiet do tańczenia. Ci w szerokich spodniach usuwali się z miejsca, by inni, w czarnych skórach i długich włosach mogli pomachać strąkami na głowie. Ja należałam do grupy najmniej licznej. Gdy DJ - owi zawieruszyła się w kompakcie płyta PJ Harvey, najmniej liczni zawyli w ekstazie. Byłam wśród nich. Musieliśmy wyglądać kosmicznie, bo na korytarz, gdzie przy hicie sezonu mieści się dwieście osób, wypełzły z kątów cztery skulone sylwetki. Każdy schowany we własnych włosach, bujał się na boki. Przez prześwity we włosach obserwowałam resztę „dziwnych”. Z trzech minut piosenki dane nam było odtańczyć połowę. Ktoś zainterweniował u nauczycieli, że chyba coś braliśmy i wyłączono nam boską piosenkę o bólu. Nauczyciel nie stwierdził u nas żadnych odstępstw od normy i byliśmy wolni. Usiadłam na kaloryferze w zaciemnionym kącie, gdy zjawił się on.

- Ty tak zawsze?

- A Ty?

- Co ja?

- A co ja zawsze?

Nie kleiła się nam rozmowa. Oparł się plecami o kaloryfer i patrząc w tłum tańczących osób spróbował jeszcze raz.

- Tak samo dziwnie mówisz, jak tańczysz. Wiesz o tym?

Dobrze, że nie patrzył na mnie. O mało nie spadłam z grzejnika. Czy on nie wie, kim ja jestem? Że ze mną się nie rozmawia. Nie toleruje. Nie pyta, tylko od razu osądza i  z tabliczką: „odszczepieniec” wkłada do odpowiedniej szuflady. Czy ja dobrze słyszałam, że facet zadał mi pytanie, na temat najbardziej złożonej i intymnej sprawy, która rządzi moim życie. Nikt, oprócz mamy nigdy tego nie robił. A i ona czyniła to chłodno i bez emocji.

- Nie powinno cię tu być!

- W tej szkole czy przy kaloryferze? - tym razem spojrzał na mnie.

- Tu i tu.

- W sprawie szkoły rozumiem ale co z tym kaloryferem? - strzelił głupawy uśmiech. - Za bardzo grzeje?

- Nie sil się na dowcip, bo mogę czegoś nie zrozumieć. Rzadko z kimkolwiek rozmawiam.

- Wiem, domyśliłem się.

- Bystry jesteś. Nie trzeba być omnibusem, by zauważyć, że w tej części korytarza nie znajduje się centrum imprezy - spojrzałam w dal, gdzie na parkiecie kołysały się kuso ubrane dziewczyny.

- Zawsze tak chłodno z każdym rozmawiasz?

- Po pierwsze zadajesz za dużo pytań, po drugie nie zależy mi na nich - wskazałam palcem.

- Taniec pozwala Ci zapomnieć?

- Zapomnieć o czym? Skoro jesteś taki dobry w te klocki, to śmiało, mów.

- Ci ludzie nie mają ambicji, myślą tylko o seksie i pieniądzach. Dla nich ważny jest ten, kto ma najlepszą furę, komórę i rurę. Jak tańczyłaś, było w tym tyle bólu, a zarazem ekspresji, że mi ciarki przeszły po karku.

- Rurę? - zaśmiałam się.

- Kobietę. Dlatego przeniosłem się do innej szkoły.

W tym momencie zaczęłam kojarzyć twarz. W pierwszej klasie, w ostatniej ławce siedział chłopak. Zawsze cichy, zawsze smutny. Był z nami tylko miesiąc. Jego imię - zaczęłam szukać w zakamarkach pamięci. Mam! - Wiktor.

- Pamiętałeś mnie czy podszedłeś w ciemno?

- Masz rację, strasznie tu ciemno - po chwili dodał. - Żartowałem. Pewnie, że cię pamiętam. Nawet sobie obiecałem w tym pierwszym miesiącu, że jak nie dostanę się do wymarzonej szkoły, to właśnie z tobą spróbuje się zaprzyjaźnić.  

- A to czemu?

- Teraz ty zadajesz za dużo pytań.

Odwrócił się całym ciałem w moją stronę. Powiedział ściszonym głosem:

- Bo jak patrzyłem na ciebie to widziałem to samo przerażenie, które czułem w sercu. Rozumiesz? Zwiałem stąd, bo by mi nie dali żyć. Tak jak tobie.

W duchu musiałam przyznać mu rację. Nie przypominał tamtego zastraszonego chłopczyka. Wyrósł, zmężniał i miał odwagę tu przyjść.

- I gdzie uciekłeś?

- Kończę teraz liceum artystyczne. Maluję.

- Myślisz o ASP?

- Chciałbym. Mówią, że mam szansę. Ale się boję.

- Wiem coś o tym. Jestem dobra tylko w jednej dziedzinie, z czego jestem bardzo zadowolona, a z drugiej strony jeśli mi się nie uda, nie mam pomysłu na życie.

- Taniec, co? - dumny, że zgadł zaczął kiwać głową. - Mówiłem, że jestem w tym dobry. Nie widzieliśmy się trzy lata, nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy, a tu taki strzał w dziesiątkę.

Zbliżała się dwudziesta druga - koniec imprezy.

- Zmykam do domu. Powodzenia na egzaminach - znienacka zeskoczyłam z kaloryfera i uciekłam w stronę szatni.

Zaskoczony Wiktor ruszył za mną.

- Przecież nie będę tu nocował. Też się urywam - zaczął zapinać kurtkę. - Idziesz na przystanek?

No to ładnie. Teraz się go nie pozbędę. Zapytał o przystanek. Gdzie ja mogę mieszkać, żeby jemu nie było po drodze? Na Marsie? Cholera, nie mam pojęcia.

- Mieszkam niedaleko, idę pieszo.

- Odprowadzę cię, ok?

- Nooo, dobrze - entuzjazmu w tym nie było.

Kilka minut szliśmy w ciszy. To już nie był szkolny grzejnik i niezobowiązująca rozmowa. Facet przejął inicjatywę, to niech się sili.

- Mieszkam w tym bloku - wskazałam jeden z wielu domów.

- Aż tak blisko? Nawet nie miałem okazji cię pobajerować - chyba starał się aż nadto.

- Słuchaj! - wkurzyły mnie jego słowa.  - Nie jestem panienką do bajerowania. Mało co jest w stanie zrobić na mnie wrażenie. Więc wal prostu z mostu, co chcesz, bo zaraz będzie moja klatka i znikam.

- Ostro! Ok. Chcę, żebyś się ze mną umówiła. Znam fajną knajpę, gdzie można tańczyć do twojej muzy. Chcę zobaczyć ciąg dalszy tańca do PJ Harvey.

- Dobra, jesteśmy umówieni na piątek. O dwudziestej. Mieszkanie nr siedem - dorzuciłam.Pasuje?

- Jasne. Będę punktualnie.

Kiedy wchodziłam do klatki usłyszałam za sobą słowa, które na czas następnych kilku miesięcy miały być najbardziej intymnym wyznaniem, na jakie stać było Wiktora.

- Szkoda, że to dopiero za siedem dni.

Ale wtedy zrobiło to na mnie wrażenie. Udając, że nie słyszę, pobiegłam na górę.

To były najdłuższe siedem dni w moim dotychczasowym życiu. Nie rozmawiałam o tym z nikim. Dwie najbliższe koleżanki zakuwały do matury, tak samo jak ja. Jeśli ciągłe otwieranie książek i widzenie na każdej stronie twarzy Wiktora można nazwać nauką, to zakuwałam pełną parą. Jeśli miałabym być drobiazgowa, to w ciągu tygodnia, od umówienia się, aż do randki  nauczyłam się tylko dwóch definicji z matematyki. Przeliczając to na godziny spędzone nad zeszytem można stwierdzić, że marnuję najlepsze lata swojego życia. A co w nim takiego fajnego?

Kiedy go w końcu zobaczyłam moje podniecenie sytuacją zmalało. W moich wyobrażeniach, które tworzyłam w głowie przez tydzień przedstawiał się bardziej imponująco. Szłam obok niego i powtarzałam w głowie: „nie ma się czym podniecać, nie ma czym się podniecać”. Sztywno, bo sztywno zaczęła się rozmowa.

- Jak ci zleciał tydzień?

- Dobre pytanie! Zleciał - skłamałam.

Przecież wlókł się niesamowicie.

- A tobie?

- Chciałbym, żeby matura była jutro i żebym już wiedział.

- Czy zdałeś?

- Niewiedza jest najgorsza. Nie wiem, na czym stoję. Nie potrafię malować. Blokuję się.

- Chciałabym zobaczyć kiedyś twoje obrazy - rzuciłam w jego stronę.

- Nie ma sprawy.

To był pierwszy raz z wielu, kiedy wyraziłam chęć zobaczenia jego twórczości. Zawsze mówił: „nie ma sprawy” i nigdy się nie składało. Tamtej nocy tańczyłam do mojej muzy i czułam się spełniona. A on patrzył. Kiedy wracaliśmy z jednego z takich wieczorów, powiedział:

- Namalują cię tańczącą, chcesz?

Byłam zaskoczona jego propozycją. To, co miałam zobaczyć na płótnie mogło mi bardzo dużo o nim powiedzieć. Przede wszystkim, jak patrzył na mnie. Nie byłam pewna, czy jestem na to gotowa.

- Jeśli chcesz - odpowiedziałam od niechcenia. - Z moją zgodą czy bez i tak zrobisz, jak zechcesz.

Po kilku tygodniach zaczęłam się zastanawiać, kim dla niego jestem. Wiele razy mnie przytulał, nie tylko podczas tańca, ale nigdy nie całował. Mówił, że jestem dla niego ważna, ale to słowo w jego ustach nie miało odpowiednika, miejsca w mojej hierarchii wartości. Czułam się dobrze, bo miałam przyjaciela, i źle, bo ktoś brał ode mnie bardzo dużo, a dawał niewiele. Po pół roku, kilka dni przed maturą wyłam z bólu. Nie mogłam zrozumieć tego dystansu, bardzo bliskiego dystansu. To było tak, jakby przytulał mnie do swojego brzucha, piersi, z których bije ciepło, spokój, ale nie obejmował mnie rękami.

Nie powinnam była rozpraszać jego myśli przed egzaminami, ale w dniu matury z polskiego, podczas wieczornego spaceru z Herszelem, nie wytrzymałam.

- Nie czujesz, że się wypalam?

Wyrwałam go z zamyślenia.

- Co?

- Wysysasz ze mnie całą energię, czujesz, że się wypalam? - powtórzyłam. - Jestem inna niż pół roku temu, kiedy się poznaliśmy.

- Wiem o tym, przecież mam oczy.

- I co, masz zamiar coś z tym zrobić?

- Czego ty Kama ode mnie wymagasz, bo nie rozumiem?

Do tej pory widziałam to tylko w filmach i uważałam, że to kit. Mężczyźni jednak byli z innej planety, jacyś nie dostrojeni do kobiet.

- Ja oszaleję! Mówię jasno, że nie rozumiem swojego miejsca w tym, co nas łączy. Nie jestem ani twoją dziewczyną, bo się nie całujemy, ani przyjaciółką, bo przyjaciółek nie głaszcze się po głowie, ani nie obmacuje po ciele podczas tańca. Rozumiem, że nie mam doświadczenia w sprawach damsko - męskich ale trochę kumam w temacie: seksualność człowieka.

- Proszę, nie teraz. Jutro piszemy maturę z matmy, potem mam egzaminy na ASP. Nie mogę się wypalać. Energia musi pozostać we mnie, a nie poza mną.

- W nosie mam twoje samopoczucie. A myślisz, że ja nie mam matury, egzaminów, że super mi się tańczy, bo jestem na ciebie wkurzona? Nie umiem tworzyć, kiedy jest mi tak strasznie źle.

- Więc zgadzamy się oboje, by zostawić tę rozmowę na później. Za dwa miesiące po wszystkim będziemy gadać do woli - podszedł i przytulił mnie do siebie.

Wyrwałam się z jego uścisku i płacząc zaczęłam uciekać.

- Zatem zobaczymy się za dwa miesiące. I nie dzwoń, chyba, że będziesz miał mi coś konkretnego do powiedzenia.

To był ostatni raz kiedy widziałam Wiktora. Zdał maturę i przygotowywał się do egzaminów na studia. Wybierał prace dla komisji egzaminacyjnej. Tworzył dniami i nocami. Wychodził tylko do sklepu dla plastyków, by uzupełnić zapasy. Czas między egzaminami a ogłoszeniem wyników spędzał w naszym ulubionym barze. Życzliwi ludzie mówili, że często tam bywał. Żył jak w amoku. Papierosy, alkohol, trawa, koledzy i Bóg wie co jeszcze? Czas nie był jego sprzymierzeńcem. Dzień ogłoszenia wyników był ostatnim dniem jego życia. Nasza rozmowa sprzed dwóch miesięcy nie miała finału. Nie było go na liście przyjętych. Przedawkował. Brał od dawna i nie do końca radził sobie sam ze sobą. Ja o niczym nie wiedziałam.

W tym dniu zadzwonił mój telefon. Na komórce wyświetlił się napis: Wiktor. Byłam pewna, że chce podzielić się dobrymi wiadomościami.

- Cześć. O której świętujemy?

- Dzień dobry, Kamilo. Mówi mama Wiktora - usłyszałam kobiecy głos.

- Dzień dobry. Myślałam, że to Wiktor - zaskoczyła mnie.

- Tak wiem - odparła. - Czy mogłabyś tu przyjechać, do Wiktora?

Spojrzałam na zegarek. 16.27.

- Będę za dwadzieścia minut, dobrze?

- Za dwadzieścia minut będzie w sam raz.

Wsiadłam do autobusu. Byłam u niego dopiero dwa razy. Może tym razem uda mi się go namówić, aby pokazał mi obrazy. Może znajdę tam siebie tańczącą - nie mogłam opanować emocji.

Mieszkał tylko z matką. Jego ojciec był zawodowym żołnierzem, ciągle na misjach. Z trzech pokoi miał do dyspozycji dwa. W jednym spędzał czas, kiedy nie malował. Drugi był pracownią, do której drzwi były zawsze zamknięte.

Pani Eliza otworzyła drzwi wejściowe i zaprosiła mnie do środka. Wiktora nigdzie nie było widać. Ale najbardziej zdziwił mnie jeden fakt: drzwi do pracowni były otwarte na oścież.

- Wejdź dalej, musimy porozmawiać - wskazała ręką pokoik, który był jej sypialnią.

- Wiktor jeszcze nie wrócił? - spojrzałam w stronę kuchni.

- Wiktor nie znalazł swojego nazwiska na liście. Nie dostał się do Akademii - nie odpowiedziała na moje pytanie.

- Pewnie się załamał, gdzie on teraz jest? - zaniepokoiłam się na dobre.

Przysunęła fotel w moją stronę i złapała moje dłonie. Po wystających policzkach spływały łzy.

- Wyniki były o 10.00. Byłam pod budynkiem. Wstał dziś bardzo wcześnie i poszedł na spacer. Nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Po sprawdzeniu listy nie chciał z nikim rozmawiać. Próbowałam go zatrzymać, ale uciekł. Dwie godziny później znaleźli go. Siedział pod waszą ulubioną knajpą. Wziął za dużo. Nie pierwszy raz widziałam go, po tym, jak brał. Lekarze byli bezradni - trzęsły się jej ręce. - Przykro mi, ale Wiktora nie ma. Przedawkował i go nie ma - patrzyła tępym wzrokiem w jeden punkt na ścianie.

- Nie ma? Jak to nie ma? Przecież mieliśmy iść na spacer i miał mi wszystko wyjaśnić. I nic z tego nie będzie?

Wstałam. Zaczęłam się trząść. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Czułam się, jakbym latała ponad ziemią. Żadnego czucia w nogach. Znów usiadłam.

- Pani mówi, że on…? - nic do mnie nie docierało.

- Tak.

- O rany! - wstałam ponownie i chodząc w tą i z powrotem mówiłam do siebie.

- Ale to, że się nie dostał, to nie koniec świata. Można przecież inaczej.

- On brał leki psychotropowe. To go przerosło. Lekarze mnie ostrzegali, że to się tak może skończyć.

Nie czułam żalu, że nie żył. Byłam wściekła, bo zostawił mnie tu samą. I tak bezczelnie sobie poszedł.

- W pracowni znalazłam kartkę na stole. Przeczytaj.

- Jak to zostawił? Przecież mogła ją pani dzisiaj znaleźć, zanim on…

- Nigdy tam nie wchodzę. Gniewał się, jeśli patrzyłam na jego obrazy przed ukończeniem.  

Wepchnęła mi kartkę do dłoni. Była zapisana niebieskim tuszem. Wiktor pisał piórem. Moje łzy pomału zaczęły rozmywać jego pismo.

„Nie mam innego pomysłu na tworzenie. Mógłbym czekać rok i znów spróbować, ale cóż to byłoby za życie. Po roku byłbym już odrzutkiem sprzed dwunastu miesięcy, a nie świeżym, odkrywanym dopiero co talentem. Wszystkie obrazy daj mojej … Kamie. Kiedyś zrozumiesz, że tak miało być. WIKTOR. PS. Odetchniesz finansowo. Moje leki, farby i płótno - koniec z tym”.

Tragedia. To się dzieje naprawdę. Nikt mnie nie nabiera? I ona! Taka spokojna, jakby pogodzona. Jej syn nie żyje, sąsiedzi będą mówić, że ćpun, a ona nic? Tylko patrzy przed siebie i mówi. Mówi do mnie, że mam się nie przejmować, że dobrze, że nie byliśmy parą. Szybciej się pogodzę z sytuacją.

- Czy mogę tam wejść?

Nic nie odpowiedziała, tylko wskazała ręką, że droga wolna. Na nogach jak z waty przekroczyłam jego świat, do którego za życia nie chciał mnie wpuścić. W powietrzu poczułam zapach rozpuszczalnika. Na sztalugach i pod ścianą, na segmentach i na parapecie. Było ich kilkadziesiąt. I one wszystkie mały być moje? Patrzyły na mnie, a ja czułam jakbym szperała w cudzych rzeczach. I tak było rzeczywiście. Włączyłam światło i nadal otaczał mnie półmrok. Z sufitu zwisał kabel, nie było żarówki. Na stole znalazłam kilka latarek, dwie małe lampki biurowe i mnóstwo mniej lub bardziej wypalonych świec. Czyżby tworzył obrazy przy takim oświetleniu? Trzeba mieć nerwy - pomyślałam. W kącie, przy oknie, na drewnianym stojaku oparte było płótno. Obraz był nieskończony. Namalowana postać nie miała głowy. Zapaliłam jedną z latarek i szczegółowo przyglądnęłam się ostatniej pracy Wiktora.

Użył ciemnych kolorów, co nadawało postaci mroczny charakter. Ale coś jeszcze było z nią nie tak. Korpus bez głowy, której chyba nie zdążył domalować, nie miał kończyn. Był nagi i przeraźliwie chudy. Obok były szaro - czarne plamy. Zaraz, zaraz… to nie plamy.! To były kończyny. Nogi, każda osobno, były ubrane w długie, czarne suknie, natomiast ręce odziane zostały w zwiewne bluzki. I wszystko na czerwonym tle. W górnym prawym rogu widniał napis. 20.06.94, a pod spodem tytuł: „Ona”. Dzisiaj jest 8 lipiec. To oznacza jedno - ten obraz jest skończony. Wiktor zawsze szczycił się tym, że nigdy na dłużej nie przerywa procesu malowania. Czyżby zmienił nawyki? Coś mi tu nie grało. Wpadłam w szał. Po kolei zaczęłam sprawdzać wszystkie jego obrazy. Każdy miał tytuł i był opatrzony datą. Przy czternastym obrazie zauważyłam pewną prawidłowość. Wszystkie płótna, które namalował po dniu, w którym się poznaliśmy, miały pesymistyczną tematykę. Mnóstwo czerni, szarości. Jedyny kolor, którym rozjaśniał była czerwień. Psycholog z pewnością by się tym zaniepokoił.

- Chore te obrazy, prawda?

Mama Wiktora stała oparta o framugę. Chwilę próbowała ogarnąć wzrokiem, to wszystko, co pozostawił jej syn. Nie zauważyłam nawet, kiedy stanęła tuż za mną.

- Może lepiej by było, gdybyś zachowała wspomnienie o Wiktorze, takie jakie masz do tej pory. Ale jest coś, o czym musisz jeszcze wiedzieć.

- Kolejna niespodzianka? Czemu mam wrażenie, że nie jest to dobra wiadomość.

- Masz rację, nie jest.

Podeszła do biurka i z otwartej szuflady wyjęła zeszyt.

- Ne przejdzie mi to przez gardło, więc weź to do domu i przeczytaj. A teraz muszę odpocząć.

Zostałam lekko wypchnięta za drzwi. Wetknęłam notes do plecaka i zbiegłam po schodach. Piętnaście minut później byłam w domu. Nie ciekawiła mnie zawartość zeszytu. Jeśli nie miała to być dobra informacja, to wystarczy mi wrażeń na dzisiaj. Chciałam zasnąć, by już o niczym nie myśleć. Sądzę, że w bezsenności nie denerwuje nas tak bardzo brak snu, lecz wszechogarniająca cisza. Ona tak męczy i nie daje człowiekowi spokoju. Kiedy wiesz, że wszyscy wokół słodko śpią, a ty nie możesz zatrzymać gnających myśli w twojej głowie, można zwariować. I wariowałam, poprawiając pościel, kręcąc się niespokojnie i zmieniając co chwila pozycję. Poduszka była wyjątkowo niewygodna, piżama za bardzo grzała, a kołdra zamiast przyjemnie opatulać, wgniatała mnie w i tak twarde już łóżko.

Przerzuciłam rękę przez nocny stolik i wymacałam teczkę. Zeszyt był zniszczony, miał pozaginane rogi i gdzieniegdzie tłuste plamy. Otworzyłam na przypadkowej stronie. To był pamiętnik Wiktora, jego zapiski. To w jego zwierzeniach mam znaleźć tą złą informację? Rozumiem, że jemu i tak już wszystko jedno, ale to chamstwo tak czytać. I co, przeczytam i go ocenię? Sklasyfikuję? Zmienię zdanie. I co to zmieni?

Odłożyłam go. Próbowałam ponownie wbić się w sen. Tym razem w głowie nie zderzały się setki informacji. Była tylko jedna. I krzyczała: czytaj, nie śpij, czytaj. Znów wzięłam, zaczęłam czytać.

Na pierwszej stronie nie do końca zapisanego zeszytu było zdjęcie. Wklejone. Gdzieś je już widziałam. Z biało- czarnej fotografii uśmiechała się ładna twarz mężczyzny. Lat może dwadzieścia parę. Gdzie ja je widziałam? Bingo, u Wiktora, w pokoju i w pracowni. Miał kilka zdjęć tego chłopaka. Może to jego ojciec z lat młodości? - to była pierwsza myśl. Nie, chyba nie. Nie było to stare zdjęcie. Wiec kim on jest?

Po trzech stronach zaczęłam się domyślać, po całym pamiętniku byłam pewna. Mój Wiktorek był homoseksualistą. A Maciek, chłopak z fotografii, jego …facetem. Mdliło mnie na myśl, że jego ręce mogły dotykać moich ubrań, ciała. Ani jednym słowem nie wspomniał o mnie. Nie miał w związku ze mną żadnych przemyśleń, które chciał zapisać? Jeszcze bardziej byłam zła, że dałam się tak traktować. Że się nie przyznał. Że ja nic nie wyczułam.

Następnego dnia odwiedziłam jego mamę.

- Oddaję - powiedziałam bez emocji.

- Nie jest ci przykro? Wydajesz się opanowana.

A to dobre. Ja opanowana? Gdyby mogła mi zajrzeć do duszy!

Ruszyła do pracowni. Obrazy czekały spakowane do zabrania. Ten widok mnie zaskoczył.

- Nie chcę ich. Przecież pani wie, że nic dla niego nie znaczyłam.

- To nie prawda. On próbował, … wiele razy z dziewczynami, z tobą najdłużej.

- Co pani powie? - zaczęłam sarkastycznie. - Przecież nie było pani na naszych randkach. To znaczy… spotkaniach - spuściłam z tonu.

- Ale byłaś mu potrzebna.

- Do czego? Przecież znalazł miłość swojego życia. Maciek mu imponował, tak pisał - mój cynizm mnie zaskakiwał.

 - Ale reszta nie dawała mu spokoju i musiał mieć dziewczynę! - krzyknęła.

Hola, hola. Jaka reszta? Jak to musiał? Ona mówiła o mnie?

- Czy pani insynuuje, że z Maćkiem spotykał się potajemnie, a ja byłam przykrywką, dla ludzi, żeby nie mówili. Ze nie dość, że ćpun, to jeszcze pedał.

- Chyba powinnaś już iść - wyszła do kuchni.

- To się dobrze składa, bo właśnie zamierzałam to zrobić. Żegnam - krzyknęłam.

Rozbeczałam się dopiero na ulicy. Nie ma chyba nic gorszego dla kobiety, niż myśl, że łączy cię coś specyficznego z facetem a później dowiedzieć się, że dlatego nie chciał cię całować i sypiać z tobą, bo wolał mniejsze, płaskie, owłosione piersi i osobników bez zaokrąglonych bioder.